Dobre
kryminały dzielą się na dwa typy. W jednym z nich czytelnik czuje
się wciągnięty w akcję poprzez wątki poboczne, czyli życie
bohaterów poza zagadką, która stanowi esencję historii. W drugim
typie owa zagadka jest tak intrygująca, że wątki poboczne mogłyby
nie istnieć. Nie interesuje nas wówczas przeszłość bohaterów
(chyba, że ma znaczenie dla rozwiązania sprawy), ich życie
prywatne (jeśli zbrodnia jest wpisana w to zawodowe), ani tym
bardziej długie opisy, które pełnią funkcję ozdobników
niewnoszących nic do sprawy.
Imię
róży Umberto Eco można
zaliczyć właśnie do drugiego typu. Rdzeń powieści stanowi
zagadka, a wątki poboczne pojawiają się tylko wtedy, gdy mogą coś
do niej wnieść. Miejscem wydarzeń jest klasztor dominikanów-
idealne tło dla morderczej łamigłówki. Giną mnisi, zwłoki
znajdowane są w scenografii przywodzącej na myśl kolejne znaki
zwiastujące apokalipsę. Nic dziwnego, że mieszkańcy opactwa
popadają w panikę. Są przecież ludźmi głębokiej wiary, nie
potrzebują logicznego uzasadnienia, gdy wszelkie biblijne przesłanki
każą im przygotować się na najgorsze. Na szczęście nie
wszyscy. Do opactwa przybywa franciszkanin Wilhelm, który mimo
podeszłego wieku zachował niezwykłą przenikliwość umysłu, która
już w młodości była jego zaletą i źródłem kłopotów. Jednym
z celów jego wizyty jest udział w debacie między dwoma zakonami
(tu historyczny spór między franciszkanami i dominikanami w kwestii
bogactw Kościoła), jednak trudno będzie mu się na tym skupić. W
opactwie działa bowiem zabójca, w którego istnienie początkowo
wierzy wyłącznie Wilhelm i jego młody uczeń Adso.
Po zapoznaniu z książką warto sprawdzić, jak proza Eco wypadła w
ekranizacji. Moim zdaniem całkiem nieźle, chociaż ostrzegam, że
opowieści w książce i w filmie różnią się w kilku szczegółach.
Pierwsza niezgodność to postać Wilhelma. Nie odebrano mu nic z charakteru, ale jego wygląd odbiega znacząco
od książkowego pierwowzoru. Mocno nadgryzionego zębem czasu mnicha
ze starczymi plamami na skórze gra bowiem... Sean Connery. Reszta
bohaterów jest dość zgodna z książkowymi odpowiednikami.
Sytuacja przywodzi mi na myśl inną ekranizacje: Pachnidło,
według powieści Patricka Süskinda.
Tam również mało atrakcyjny fizycznie główny bohater został
zastąpiony ładniejszą wersją w filmie. Czegóż się nie robi, by
przyciągnąć widzów.
Produkcja
dość stara (1986 rok), ale można to uznać za zaletę- miniony
czas podkreśla klimat filmu. Polecam wszystkim, którzy poza
zagadkami lubią także inny rodzaj gimnastyki umysłowej- retoryczne
spory. Gdy bowiem do akcji wkroczy inkwizycja (wiadomo, gdzie diabeł,
tam też inkwizytor), Wilhelm musi zamienić instynkt śledzącego na
przezorność śledzonego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz